...

czwartek, 27 lutego 2014

Może nie jestem Anka Mucha ale...

             
               Jestem przeciwniczką łażenia z małymi dziećmi po sklepach i robienia z nimi zakupów na cały tydzień, ale czasem są takie nagłe sytuacje jak: zielony szmerek na śmietanie, ostatni zeschnięty ogórek na dnie lodówki, czy nierozmrożone mielone, które usprawiedliwiają pchanie gondoli między sklepowe półki.
 

A zresztą. Co ja wygaduję?!

Znowu kłania się przykład mamusi z Polski, która przeprasza za swoje istnienie. Jak wiecie z TEGO postu byłam niedawno w Berlinie na targach ogrodniczo – kulinarno - rolniczych. Tylu ludzkich twarzy na raz nigdy nie widziałam.

              Najpierw myślałam, że zostaniemy zbluzgani we wszystkich językach świata, że męczymy dzieci, pchamy się z nimi, że małe, ciekawskie łapki wszystkiego dotykają itd. Jestem przekonana, że u nas większość osób syczałaby nam do ucha, że biedne dzieci powinny siedzieć w domu.

Byłam niezwykle miło zaskoczona, że w nieznanym dla mnie (i pewnie tak już zostanie po wieki) języku niemieckim ludzie zachwycali się moim dzieckiem w wózku. Domyślałam się tego z ich melodii głosu, gestów składania rąk i przekręcania głowy na bok. Uśmiechali się, zagadywali. W końcu zaczęłam unikać ich wzroku, bo jak za długo kiwałam głową i  dziękowałam spojrzeniem to czuli się przeze mnie sprowokowani i tak gadali, tak gadali, że na końcu zawijali zdanie do góry i powstawało pytanie… a po nim moje długie milczenie. Niby jestem miła po niemiecku a zlewka taka jakaś z zagranicy.

              Nie zliczę ile razy idącym przede mną  skrobałam wózkiem marchewkę. A wiem jak u nas reagują ludzie sklepach, gdy kogoś niechcący popchnę budą.
Bo jeśli już miałam czelność wjechać z małą do marketu to mogłabym przynajmniej nikomu nie przeszkadzać, zrobić co swoje i szybciutko wyjść to zapomnimy o całej sprawie. 

A może jestem samotnie wychowującą dzieci matką i nie mam ich z kim zostawić,  a musimy coś jeść?

           Na targach Piotrek ze swojej spacerówki zrobił samochód wyścigowy. Wszyscy byli tak uprzejmi, że gdy specjalnie na nich wjeżdżał, a wręcz ich rozjeżdżał (gdy już nie mogłam go zatrzymać zasłaniałam oczy, bo nie mogłam patrzeć na tą jatkę) oni odskakiwali, podskakiwali i jeszcze częstowali na odchodne spojrzeniem typu „co za rozkoszny urwisek”. 

U nas marudzenie dziecka przy kasie jest już karcone spojrzeniem i podsłuchiwaniem. Nagle milkną wszystkie rozmowy.

- Ciekawe jak sobie teraz mamusia da radę?

              Uważam, że to wina nie ludzi tylko sklepów. Teraz gdy kobiety są na urlopie macierzyńskim nawet rok, siedzą z maluchami w domu całe przedpołudnia, tworzą pokaźną grupę potencjalnych klientów.
Każda z tych kobiet odpowiada za gospodarstwo domowe, każda codziennie gotuje obiad i sprząta, kupuje kosmetyki dla dzieci. 

Może warto byłoby wreszcie sięgnąć po tego klienta i umożliwić mu normalny wjazd do sklepu z wózkiem? 

Na nic się nie zda piękny pachnący dział z oliwkami do kąpieli, uśmiechnięte buzie bobasów na opakowaniach przecenionych pieluszek, czy kasa z pierwszeństwem (która nie funkcjonuje w żadnym znanym mi sklepie), skoro nie mogę tam wejść żeby móc podziwiać te wszystkie prorodzinne zabiegi. 

Podjazd dla wózków ładnie i modnie się prezentuje. Taki na czasie. Tylko, że często jest pod kątem 45 stopni i przypomina bardziej skocznię narciarską. Zwłaszcza teraz zimą.

Wejście, może i szerokie. Drzwi automatycznie otwierane, ale co z tego skoro na środku jest ten wielki poziomy pałąk, pod którym przejdzie tylko mistrz tańca Hula, ale na pewno nie matka z wózkiem i na pewno nie ja.

                 Wzbogacona o nowe doświadczenia z Berlina, że jednak można inaczej, że za swoje dzieci nie trzeba wiecznie przepraszać, a wręcz wszystkie miejsca publiczne są właśnie dla nas, miałam okazję wypróbować nowe nastawienie na najbliższym obiedzie na wyjściu.

                Normalnie, wejście z dzieckiem do takiej strefy kulinarnej wywołuje u mnie od razu przyjmowanie postawy pt. „Przepraszam za wszystko co się teraz wydarzy”.
Zawsze z uprzedzeniem domyślałam się, że nie każdy jedząc frytki ma ochotę oglądać umorusaną ketchupem (dla mnie najukochańszą i najsłodszą) buzię mojego synka, czy znosić jego wgapionych oczu, śledzących drogę każdego kęsa od talerza do ust. 
Nie mówię już nawet o karmieniu piersią córki. To dopiero musi odbierać apetyt.  

Koniec z tym.

            W Berlinie rzucało się w oczy, że ludzie są wręcz dumni ze swoich dzieci. Targają je bez kompleksów. Obładowani torbami, kurtkami  zarzucają sobie jedno na plecy, dwójka po bokach. 
Dzieciaki nie przypominają naszych. Dzielnie maszerują z usmarowaną buzią z przydługimi włosami z wyłażącymi koszulinami, w gumiakach na nogach. Takie rodziny były dla mnie najbardziej widoczne. Nikt z tych rodziców pewnie nawet nie pomyślał żeby zostawić dzieci w domu z dziadkami, tak by nikomu nie przeszkadzały. Biednie i ubogo wyglądali wręcz ci bez dzieci lub z jednym.
Byłam pełna podziwu.

              A nasze polskie dzieci zadbane, ładnie i często modnie ubrane, uczesane, z czystymi mordkami i łapkami, nawet tym najgorszym, najniegrzeczniejszym zachowaniem zdecydowanie nie wypadają niekorzystniej przy tych zza granicy. Mimo to, są wciąż za mało doskonałe i boimy się, że z pewnością ktoś nas zaraz skarci wzrokiem i co gorsze słowem, za ich obecność.

Podróże jak zwykle kształcą a ja się szybko uczę.

               Po powrocie nagle zaczęły mnie bulwersować sprawy, które dotąd wkładałam w dział „Tak już musi być” i „Zawsze tak było”. Dlatego też zrobiłam małą scenkę w pobliskim markecie spożywczym. 

             Chcę wjechać wózkiem a tutaj znowu ten pałąk. Próbuję, ale za nic nie przejadę. Wołam ochroniarza (boguduchawinnego), że chcę coś kupić i co teraz? On, nieśmiałym głosem bo już pewnie nauczony doświadczeniem, że z matką małego dziecka się nie dyskutuje mówi mi, żebym złożyła wózek. 

Ja mu złożę! Ja mu złożę!!!
Przyznaję, że ewidentnie szukałam konfrontacji nawet na szczeblu menagerskim.

- Ta buda się nie składa i co teraz?!

Ludzie zaczęli nam się przyglądać ze znanym mi już zaciekawieniem:

- ciekawe jak sobie teraz mamusia da radę?

 Nie odejdę za Chiny ludowe. To dyskryminacja. 

                  Pan ochroniarz musiał rozmontować rusztowanie, wykręcić śrubki z podłogi. 
Przejechałam. 
Pytam:

- Proszę mi powiedzieć po co jest ten sortownik na wejściu?

- żeby klient nie wybiegł z zakupami

- …

O czym my tu mówimy. O jakiej dyskryminacji matek z dziećmi? Jeśli są nadal sklepy, gdzie od razu zakłada się, że klient to nie przyjaciel tylko złodziej. 

           Chętnie wrzuciłabym tu fotkę mojego synka z maksymalnie ugrajdaną gębusią, ale przez większość swojego krótkiego życia jest to straszny czyścioszek i ciężko uchwycić te wyjątkowe momenty gdy o tym zapomina.
 Ale za to pokażę wam czym jeszcze nie tak dawno najchętniej raczył się na śniadanie. 



 Tematy pokrewne: