Powrót chłopaków odcisnął od samego ich przekroczenia progu mocny
ślad męskiego, podróżniczego bytowania na naszym mieszkaniu. Zawrotna prędkość
zapełniania zmywarki i pralki okazała się wprost odwrotnie proporcjonalna do
tempa opróżniania lodówki i zamrażalnika. Już nawet nie pamiętam, że przez tak
długi tydzień byłyśmy z Olą same.
Nawet jeśli przez moment
powraca to ulotne wrażenie ciszy i samotności, Piotrek zaczyna szlifować flet.
Za każdym razem gdy porządkuję mu zabawki obiecuję sobie, że go schowam. W
takich momentach, gdy mój syn częstuje nas przy obiedzie serią rozdzierających,
pulsujących, wysokich dźwięków żałuję, że znowu sobie odpuściłam.
Shaby chic (cokolwiek to znaczy), vintage, góralska, prowansja,
retro i babuni. Te słowa działają na ludzi jak magnes. Przeglądając strony
pełne kiczu zaczynam się wstydzić, że kiedyś też odczuwałam mrowienie w łydkach
na ich dźwięk oraz na dźwięk tego najważniejszego – DECOUPAGE.
Oczywiście w
większości przypadków, na dodatek z błędną pisownią, te nazwy są nadużywane. Wystarczy,
że coś ma falbankę, czy serduszko i już jest „vintage”. Bawełna –
„góralskie”. Lawendowa taśma – istna „Prowansja”.
Jeśli to samo jest ze słowami
BIO czy EKO i „Od babuni” to cieszę się, że nie przepłacam i większość zakupów nadal
robię w markecie.
Szukam zazdrostki na okno, bo zaczynam podzielać opinię
męża, który mówi, że widok naszej kuchni z dołu sugeruje, że jesteśmy nadal w
trakcie remontu. Pokażę, wam moje najpiękniejsze, najoryginalniejsze
znalezisko, niestety dostępne za dwa miesiące ponieważ pani, która je wykonuje
wyjeżdża za granicę. Na otarcie łez kupuję coś do podrasowania czerwonymi
wstążkami.
Ponieważ nadal chcę je mieć apeluję o nie przygniatanie Pani Moniki stosem zamówień.
Zdjęcia STĄD