...

środa, 16 kwietnia 2014

Od babuni i dziadunia z Prowansji


           Powrót chłopaków odcisnął od samego ich przekroczenia progu mocny ślad męskiego, podróżniczego bytowania na naszym mieszkaniu. Zawrotna prędkość zapełniania zmywarki i pralki okazała się wprost odwrotnie proporcjonalna do tempa opróżniania lodówki i zamrażalnika. Już nawet nie pamiętam, że przez tak długi tydzień byłyśmy z Olą same. 

To jest niemożliwe.
Nawet jeśli przez moment powraca to ulotne wrażenie ciszy i samotności, Piotrek zaczyna szlifować flet. Za każdym razem gdy porządkuję mu zabawki obiecuję sobie, że go schowam. W takich momentach, gdy mój syn częstuje nas przy obiedzie serią rozdzierających, pulsujących, wysokich dźwięków żałuję, że znowu sobie odpuściłam. 

                  Shaby chic (cokolwiek to znaczy), vintage, góralska, prowansja, retro i babuni. Te słowa działają na ludzi jak magnes. Przeglądając strony pełne kiczu zaczynam się wstydzić, że kiedyś też odczuwałam mrowienie w łydkach na ich dźwięk oraz na dźwięk tego najważniejszego – DECOUPAGE. 

Oczywiście w większości przypadków, na dodatek z błędną pisownią, te nazwy są nadużywane. Wystarczy, że coś ma falbankę, czy serduszko i już jest „vintage”. Bawełna – „góralskie”. Lawendowa taśma – istna „Prowansja”. 

Jeśli to samo jest ze słowami BIO czy EKO i „Od babuni” to cieszę się, że nie przepłacam i większość zakupów nadal robię w markecie.

                  Szukam zazdrostki na okno, bo zaczynam podzielać opinię męża, który mówi, że widok naszej kuchni z dołu sugeruje, że jesteśmy nadal w trakcie remontu. Pokażę, wam moje najpiękniejsze, najoryginalniejsze znalezisko, niestety dostępne za dwa miesiące ponieważ pani, która je wykonuje wyjeżdża za granicę. Na otarcie łez kupuję coś do podrasowania czerwonymi wstążkami. 

Ponieważ nadal chcę je mieć apeluję o nie przygniatanie Pani Moniki stosem zamówień.
 


 Zdjęcia STĄD