...

wtorek, 1 kwietnia 2014

Moje wiosenne zakochanie

             
            Jeśli od tygodnia się nie loguję to znaczy, że jest mi naprawdę dobrze, albo nie mam czasu. Często jedno wynika z drugiego, bo uwielbiam mieć dzień wypełniony po brzegi. 

Oświadczam wszem i wobec, że z okazji wiosny się zakochałam.
Czy można już 4 lata po ślubie zakochać się bez pamięci i to bynajmniej nie w swoim mężu? Można!

             Moje relacje z synem prezentują się w postaci sinusoidy. Jako pierworodny jest dla mnie wyjątkowy. Mamy lepsze i słabsze dni. W te gorsze krążymy wokół siebie, ale unikamy nawet kontaktu wzrokowego, zaczepiamy się, bo żyć bez siebie nie możemy, żeby za chwilę się pokłócić i tak ciągniemy ten dzień byle do wieczora. Jestem nimi zdołowana, a jeszcze bardziej ze wstydu wciskam głowę w poduszkę jak widzę rano jego uśmiechniętą, nie pamiętającą wieczornej katastrofy mordkę. Ostatnio zrozumiałam, że takie burze można przetrwać bez uszczerbku na relacjach tylko, gdy się ma silnie łączące liny.

Lepsze dni to długie przytulania, czułe słowa, niekończące się usypianie. W te dobre dni, patrząc na niego myślę o tym, że jednak warto było mordować się przy porodzie, a potem w jego dziecięcym świecie.
Tony pieluch, wilgotnych chusteczek, słoiczków, soczków. Obliczyłam, że przez ponad 3 lata odebrałam blisko 1500 śmierdzących kup, podałam pół tysiąca posiłków, przygotowałam 1277 kąpieli. Ale warto było.
W te dobre dni cudownie jest z nim rozmawiać, żartować, gotować, oglądać ulubiony serial, patrzeć jak sam jeździ na rowerku i słuchać jak w środku zdania, wtulony podczas czytania „Zakochanego kundla” mówi cichutko:

Lubię cię

         Uwielbiam odkrywać jego inteligencję i poczucie humoru oraz wzruszającą dobroć i czułość dla Oli i dla nas. Zaskakuje mnie przykładaniem wagi do wypowiedzianych przezemnie słów.

           Mój syn, odkąd ma młodszą siostrę, potrzebuje jak nigdy dotąd przytulania, noszenia na rękach, zapewniania o mojej miłości. Daję mu to z przyjemnością. Obejmuję go rękoma ulepionymi zakwasem drożdżowym gdy tylko poczuję małe rączki owijające się wokół kolana. Uwielbiam to.
 Jestem w szoku jakie dyrdymały potrafię wymyślić. Pewnego razu, żeby już tak całkowicie zalać go swoją czułością powiedziałam między zdaniami:

- Takiego drugiego synka nie ma na Ziemi.

 Po trzech dniach ta sama sytuacja. Piotruś wczepia się w mnie najmocniej jak potrafi. Ja, z przyjemnością produkuję serię „mój móżdżek najmądrzejszy.

Ale widzę, że mały strzyże uszy na coś innego. W końcu, po niedoczekaniu pyta:

- Nie ma dlugiego Otusia na Ziemi?

- …….. Nie ma. Tylko ja takiego dostałam.

             Po okresie szarpaniny przy ubieraniu, niekończącego się okresu pt. „Ja sam” i „Ja chcę” czuję, że nadeszły złote czasy i to co najgorsze jest już za nami (choć jak mówią doświadczone koleżanki podobno najgorsze dopiero przede mną – okres dorastania). Gdy moje dziecko wiło się na żłobkowej podłodze w dzikiej spazmie, a ja ze stróżką potu na plecach próbowałam wbić go w zimowy kombinezon, zasapana przycupywałam na malutkiej ławeczce w szatni i obserwując jego pierwszy pokaz breakdance'u wyobrażałam sobie taki dzień, kiedy w drodze do domu będziemy śpiewać, zgadywać co jest dzisiaj na obiad, opowiadać co robiliśmy gdy się nie widzieliśmy. 

Czekałam na zwykłą rozmowę. 

I doczekałam się.

Po długiej zimie, w pierwszych wiosennych promieniach słońca zobaczyłam, że mam domu nie bobasa, nie dzidziusia ale chłopca – przedszkolaka. Zajmowanie się Olą jest satysfakcjonujące, zwłaszcza emocjonalnie, ale to każdy kontakt z moim synem staje się fascynującym doświadczeniem i kończy się przygodą.

Zdecydowanie jestem zakochana. A jak człowiek jest zakochany to nie myśli o tym, że warto byłoby zajrzeć na bloga, przelać pieniądze czy zalajkować coś na Facebooku, ale biegnie przez okwieconą, zieloną łąkę, trzymając się za ręce lub robi popcorn i pod zielonym kocem ogląda „mamę, tatę i trzech chłopców”.

Moje ulubione wspólne zdjęcie