...

sobota, 12 kwietnia 2014

Osaczona lękiem


               Każda matka ma jakieś schizy. Coś, czym się będzie codziennie, najczęściej bezpodstawnie zamartwiać, wizualizować właśnie te tragiczne zakończenia. Nie mam bzika na punkcie upadku, choroby, zakrztuszenia, wydłubania oczu, porażenia prądem. Moje trzy matczyne schizy to:

- wypadek/potrącenie przez samochód

- oblanie wrzątkiem

- wypadnięcie przez okno


Sytuacje w których widzę zwiększone prawdopodobieństwo ich wystąpienia doprowadzają mnie do ich wielokrotnego roztrząsania, płaczu i bezsenności. Jak chcę się podziarać emocjonalnie mam właśnie taki swój mały wachlarzyk szpileczek. Kilka momentów, które przypominam sobie wciąż i wciąż od nowa. Sytuacje, w których moim subiektywnym zdaniem ledwo ustrzegłam moje dziecko przed tragedią. Samochód mógł być 300 metrów dalej, ale dla mnie Piotrek biegł prosto pod niego i już mam nowy gadżet do sali tortur.

             Moje dziecko jest właśnie w trakcie kilkunastogodzinnej podróży do domu. Samochodem. Mam zaufanie do kierowcy, ale do wszystkich innych użytkowników drogi nie. Aby nie myśleć o tym i zabić strach większym strachem obejrzałam trzymającego w napięciu „Osaczonego”. O tym, że rzeczywiście można go zaliczyć do thillerów stwierdziłam po postępującym napięciu w mięśniach i kręgosłupie. Połowę akcji filmu śledziłam, ściskając jakieś rajtuzy w ręku, wcześniej przycupnąwszy na małym stołeczku Piotrusia.

Dobrze czasem obejrzeć jakiś film. Tak od napisów do napisów. Tyle kanałów, możliwości. Tu gotują, tu tańczą, tu remontują. Nie chce się zostawić tego pilota w spokoju. Im rzadziej oglądam filmy, tym bardziej jestem wobec nich bezkrytyczna. Nie przyczepiam się do fabuły, do kiepskiego zakończenia, oczywistych zwrotów akacji, obsady, drobnych, pozbawionych sensu szczegółów takich jak bieg przez płotki po całonocnym krwotoku z tętnicy udowej. Pozwalam sobie opowiedzieć jakąś historię. I dobrze mi z tym.

Film mi się po porostu podobał.

 Mam jeszcze takie jedno spostrzeżenie.

Przez to, że Bruce Willis był producentem i wyłożył na film swoją kasę, zmobilizował się do wejścia na wyżyny swojego talentu. Nie świecił bicepsem, nie błyszczał pomysłami. Kiedyś miałam go za fajnego, luźnego, w pełni hollywoodzkiego sexi fagasa. Taką maskotę, na której widok na ekranie wszystkim uśmiechają się gęby. Muszę przyznać po tym filmie, że facet rzeczywiście, jak chce potrafi być dobrym aktorem. Z pewnością pomógł mu ten wielomilionowy przelew z konta, albo nie chciał się zblamować przed córką, która z nim zagrała.

Wierzcie mi, jak płakał to naprawdę. 

Mógłby taki pozstać przez cały film: