...

sobota, 5 lipca 2014

Cykl - „maszyna do jazdy służąca i siłą ludzką poruszana”.


        Zdjęcie STĄD  

                Wiatr we włosach, szum w uszach, muchy w zębach, suchość w gardle, ból w łydkach i udach. 
 Tak. 
 Jeździłam dzisiaj na rowerze bez żadnych uwieszonych u kierownicy dziaciarów

Znowu miałam 15 lat i zero zobowiązań. Mniej więcej w tym właśnie czasie dostałam od rodziców rower górski. Komunijnego składaka firmy Agat oddałam babci, która rozczulała mnie przez wiele kolejnych lat dbałością o niego. Sama przesiadłam się na czerwono - żółte cudo, na którym jeździmy do dziś. Za duże co prawda, do którego nigdy nie udało mi się dorosnąć i wywołujące rwanie w kręgosłupie i ból tyłka, ale była to przez długi czas najcenniejsza rzecz jaką miałam na własność.

             Ponieważ pochodzę z okolic Kalisza, która mam wrażenie jest wylęgarnią kolarstwa też poczułam w sobie żyłkę do wyczynowego jeżdżenia na rowerze. W sezonie letnim pokonywałam kilkadziesiąt kilometrów dziennie. A zdarzało się, że po obiedzie wskakiwałam znowu na siodełko by sprawdzić "jedną krótką trasę przed zmrokiem". Oczywiście nie miałam telefonu komórkowego i za nawigację musiało wystarczyć mi przestudiowanie mapy powiatu w pokoju na wykładzinie. Oczywiście zawsze skusiła mnie jakaś urocza ścieżka więc plan podróży zmieniał się niezwykle dynamicznie, a moja mapa służyła mi tak naprawdę tylko do późniejszego oceniania skali moich dzisiejszych wyczynów.

 Psy mnie goniły, przed którymi darmo podnosiłam do góry obie nogi i marzyłam o jeździe z górki. Wiele kilometrów nie widziałam żywego ducha. Na kierunkowskaz, na którym będzie napisana nazwa znajomej mi miejscowości czekałam nieraz z duszą na ramieniu. Doprawdy, to że przez te wszystkie lata rowerowych wojaży nic mi się nigdy nie stało, nie popsuł mi się rower na jakimś odludziu, nie rozjechał tir, nikt mnie nie porwał i nie zgwałcił uważam dzisiaj za cud.
    
              Może przez te doświadczenia jazda na rowerze i frajda z tym związana kojarzy mi się z adrenaliną a nawet lekkim strachem.  Po dzisiejszym dniu utwierdziłam się przekonaniu, że nie dla mnie przejażdżka z koszyczkiem na rynek po pomidorki. Musi być prędkość, podwyższone ciśnienie, adrenalina, ból i pot. Nie potrafię inaczej. Moment w którym schodzę z rowera i nie mogę ustać na nogach jest źródłem megasatysfakcji. Tylko obecność dziecka w siedzonku skłania mnie do częstszego używania hamulców.

 Dzisiaj czułam się prawdziwie wolna. Prawdziwie wracam do życia. 

P.S. A jak kobitki z wózkami, które mijałam po drodze mi zazdrościły....mmmmmm....te spojrzenia ... na szczęście z uśmiechem.